Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/717

Ta strona została przepisana.

Jednocześnie zapukano do drzwi i Magdalena, służąca z oberży, ukazała się w progu.
— Jakże zdrowie pani? — spytała.
— Lepiej... znacznie lepiej.
— Pani nie pojechała z panem baronem?
— Nie, jeszcze tu kilka dni pozostanę.
— W czem teraz pani usłużyć sobie rozkażesz?
— Czuję wielki apetyt... radabym zjeść obiad...
— Mamże go tu przynieść?
— Nie, nie! ubiorę się i pójdę do hotelu.
— Dobrze... przygotuję dla pani nakrycie w oddzielnym gabinecie.
— Lecz jeszcze słówko, Magdaleno. Zdajesz mi się być dobrą dziewczyną... Zechcesz-że mi wyświadczyć przysługę, za którą cię sowicie wynagrodę?
— Jestem gotową... o cóż chodzi?
— Potrzebuję widzieć się z tym młodym mężczyzną, którego przyniesiono do was zranionego... z panem Duchemin...
— Rzecz najłatwiejsza.
— Lecz o tem, prócz ciebie, nikt wiedzieć nie powinien — dodała Amanda.
— Rozumiem...
— Mogłażbyś więc zaprowadzić mnie do jego pokoju, tak, aby tego nie spostrzeżono?
— Najchętniej.
— W jaki sposób?
— Przejdziemy podwórzem wokoło stajen i remiz, a następnie udamy się bocznemi schodami...
— I nikt nas nie zobaczy?
— Nikt! a kiedy pani iść zechce?
— Później oznaczę ci dzień i godzinę — rzekła Amanda, wsuwając luidora w rękę służącej. — Pan Duchemin jest może obecnie nazbyt cierpiącym i nie mógłby ze mną rozmawiać.
— Być może... — odpowiedziała Magdalena. — Czy mam powiedzieć mu, że pani chce z nim się widzieć?