Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/727

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego? — powtórzyła Łucya, dusząc się w konwulsyjnych łkaniach — dlatego, że jestem córką Joanny Fortier!
Roznosicielka padła na krzesło bezprzytomna prawie. Chwyciła się rękami za serce, którego ból straszny omal że nie rozsadził.
— Kto jej to powiedział? — pytała bezwiednie, nie wiedząc prawie co mówi.
— Jakto... nie odgadujesz, matko Elizo? Któżby, jak nie ów szatan w ludzkiej postaci, moja zacięta rywalka... córka człowieka, który umyślnie szperał w przeszłości mej matki, aby mi wydrzeć tego, którego kochałam... córka owego Harmanta... tego milionera!

XV.

Ponurem światłem zabłysły oczy roznosicielki chleba? blada jej twarz zapłonęła rumieńcem.
— Co oni mają przeciw tobie? — krzyknęła rozjątrzona gniewem. — W czemżeś im przewiniła, ażeby cię tak męczyli, prześladowali? Ojciec z jednej strony, córka z drugiej. Ach! to są nikczemnicy... prędzej lub później dosięgnie ich sprawiedliwość boża! Opowiedz mi to wszystko szczegółowo, drogie ukochane dziecię... opowiedz, jak się to stało?
Łucya, spełniając wolę Joanny, słabym, zaledwie dosłyszanym głosem, opowiedziała spotkanie, jakie miało miejsce w salonie pani Augusty.
Roznosicielka słuchała z zaciśniętemi rękoma i drżącemi oburzeniem ustami.
— I wszystko to tym ludziom miałożby ujść bezkarnie? — zawołała, gdy Łucya skończyła opowiadanie. Jakiem prawem owi nędznicy łamią życie uczciwej dziewczyny? zobelżają ją?... przywodzą do rozpaczy i nędzy? Nie... nie... to niepodobna... tak zostać dłużej nie może!... Dotąd, me dziecię, nie miałaś nikogo, ktoby cię wspierał i walczył razem z tobą... lecz otóż ja