I nie czekając na odpowiedź Łucyi, wybiegła ze stancyjki, a dopadłszy fiakra, jechała na ulicę Bonapartego. W ciągu dwudziestu minut stanęła przed drzwiami mieszkania Jerzego, gdzie zadzwoniła. Stara służąca pośpieszyła jej otworzyć.
— Czy pan adwokat Darier jest w domu? — pytała.
— Nie ma go. Pani zapewne przybywasz w interesie?
— Tak.
— Przykro mu będzie, iż pani daremnie się trudziłaś, lecz jest nieobecnym... wyjechał.
— Wyjechał!... powtórzyła Joanna; — a na jak długo?
— Ma stawać w sprawie procesu w Tours. W przyszłą środę dopiero powróci.
— Aż w przyszłą środę! — zawołała roznosicielka. — Sześć dni oczekiwania!
— Cóż na to poradzić?
— Ha! trzeba czekać!... Przybędę zatem tu w przyszłą środę — szepnęła ze smutkiem Joanna i powróciła na ulicę de Bourbon.
Łucya, złamana silną gorączką, zmuszona była w łóżko się położyć. Biedna matka przeraziła się, zastawszy ją chorą. Myśl, iż jedyne to jej dziecię umrzeć może, napawała ją trwogą.
— I cóż, matko Elizo? — pytało dziewczę słabym głosem.
— Nie zastałam pana Barier... wyjechał z Paryża. Pójdę powtórnie do niego skoro powróci. Nie o nim to jednak myśleć nam teraz należy, ale o tobie, me dziecię... jesteś chorą...
— Gorączka mną owładnęła.
— Biegnę po doktora...
— To niepotrzebne.
— Przeciwnie... widzę, żeś mocno cierpiącą... opóźnienie ratunku może sprowadzić niebezpieczeństwo. — Nie przyjmuję żadnych uwag z twej strony... wychodzę!
I wybiegła pośpiesznie, aby za chwilę powrócić z lękarzem.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/729
Ta strona została przepisana.