Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/768

Ta strona została przepisana.

— Może wyzdrowieć... — powtórzył malarz. — W każdym razie będziesz bogatym; przy twojej inteligencyi świetna przyszłość cię czeka.
— Musisz pan mieć cel jakiś, przyśpieszając to małżeństwo.
— Mam go... bezwątpienia.
— Cel, który pan kryjesz przedemną.
— Chęć zapewnienia ci szczęścia niejestże wystarczającą przyczyną z mej strony?
— Nie! inna, ukryta myśl kieruje panem w tej mierze.
— Bądź pewnym, mój chłopcze — wyrzekł z głębokiem przekonaniem artysta — iż działam jedynie w interesie twojego dobra, miej ufność i przestań mnie badać. Powiedz sobie, jak dawny mój wychowaniec, Jerzy, że masz we mnie szczerego, całkiem oddanego sobie przyjaciela. Idźmy obadwa naprzód, śmiało, odważnie! Pozwól mi się prowadzić, nie pożałujesz tego. Lecz oto przybyliśmy, jak sądzę, przed bramę twego mieszkania.
— Tak... w rzeczy samej... — rzekł Labroue.
— Udaj się zatem na spoczynek... dobranoc! A nie zapomnij — dodał — przysłać mi jutro tego dokumentu, o jaki cię prosiłem
Tu obadwa z Jerzym uścisnąwszy Lucyana, odeszli.
— Na honor! mój opiekunie — rzekł adwokat, biorąc pod rękę malarza — wyznaję, iż ja bynajmniej nie interesowany w całej tej sprawie, a ztąd mogący się na nią zapatrywać obojętniej, pomimo wszystko, zgoła nic nie rozumiem o co tu chodzi.
— Cóż chciałbyś zrozumieć? — pytał z uśmiechem artysta.
— Słyszałem cię przemawiającym u siebie do Lucyana za panną Harmant; widziałem cię stającego przed milionerem z prośbą o rękę jego córki dla naszego przyjaciela.
— A więc?