wiarni, wzdął nagle okrzyk radości. Na trotuarze, po drugiej stronie ulicy, spostrzegł Owidyusza Soliveau, dążącego spiesznie w stronę swojego mieszkania. Przebiegłszy wpoprzek, zatrzymał się przed nim.
— Hola! — zawołał, uderzając go ramieniu.
Owidyusz przystanął.
— Do pioruna! — zawołał, ściskając rękę swego pseudokuzyna — a to niespodziewane spotkanie! Zkąd się zjawiłeś w tej stronie miasta?
— Przyszedłem umyślnie... czekałem cztery godziny w tej tu kawiarni.
— A toś się wysiedział dyabelnie! Na kogóż czekałeś?
— Na ciebie.
— Masz mi co do powiedzenia?
— Tak... rzecz nader ważną... chcę z tobą pomówić.
— Gdzie?
— U ciebie, jeżeli można.
— Najchętniej... — odrzekł Soliveau — lecz jakby umyślnie, zawsze przybywasz w chwili, gdym jak wilk głodny. Czy pogadanka ta długo trwać będzie?
— Zapewne...
— Zatem, najdroższy mój przyjacielu, idźmy przedewszystkiem na obiad. Rozmawiać później będziemy, jeżeli to opóźnienie o jedną lub dwie godziny nie sprawi ci różnicy.
— Bynajmniej... możemy przedtem zjeść obiad.
— Śpieszmy więc, nie tracąc czasu.
Przybywszy do sąsiedniej restauracyi, zażądali oddzielnego gabinetu, w którym kazali sobie podać obiad.
— Cóż teraz robisz? czem się zajmujesz? — pytał Harmant swojego towarzysza.