Owidyusz grzebał na tę chwilę wkupię śmieci, leżącej naprzeciw, po drugiej stronie ulicy i ażeby dokładniej odegrać rolę gałganiarza, wkładał w swój worek kawałki papieru i skrawki materyi. Słysząc zamknięcie bramy, podniósł głowę i spojrzał. Zaczęło się rozwidniać. Pośród rannego zmierzchu dojrzał charakterystyczny fartuch paryzkich roznosicielek chleba.
— To ona! — wyszepnął, — śledźmy ją niepostrzeżenie.
Joanna zatopiona w rozmyślaniu, szła zwolna nie spiesząc się wcale. Owidyusz postępował za nią, od czasu do czasu zatrzymując się przy kupach gałganów. Roznosicielka nie przypuściła na chwilę, ażeby gałganiarz, którego widziała wychodząc, pochylonego po nad śmieciami, mógł był ją śledzić. Soliveau zwalniając kroku, nie tracił jej z oczu, co mu tem łatwiej przychodziło z przyczyny, iż o tak wczesnej godzinie ulice pustemi były zupełnie.
Niezadługo Joanna zatrzymała się przed piekarnią Lebreta, a jednocześnie Soliveau przystanął na rogu ulicy Delfinatu. Dwadzieścia kroków najwyżej dzieliło ich od siebie.
Sklep był jeszcze zamknięty. Joanna za otwarciem bramy, weszła w ciemny kurytarz i zniknęła.
— Otóż... — wyrzekł Owidyusz — piekarnia, z której ona chleb bierze. Lecz czy ta roznosicieka jest rzeczywiście ową Joanną Portier? Musi nią być, skoro wyszła z domu, gdzie Łucya zamieszkuje.
Tak rozmyślając, szedł ulicą Delfinatu, aż do sklepu Lebreta, zbierając po drodze papiery, z utkwionym bacznie spojrzeniem w bramę domu, w której zniknęła Joanna.
Nagle drzwi sklepu otwarto; Joanna Fortier dopomagała służącej podnosić okiennice. Dwie roznosicielki jednocze-