Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/831

Ta strona została przepisana.

lecił, wziąwszy inny wózek na kółkach, prowadziła dalej roznoszenie chleba, chwilowo przerwane.
Skutkiem pomienionego wypadku, przybyła późno na ulicę Bourbon, ostatnią stację jej porannego obchodu. Odźwierna tegoż domu, oczekująca na nią od godziny, jako i inne lokatorki, potrzebujące chleba, przerażonemi zostały, ujrzawszy ją wchodzącą marmurowo bladą, z opaską zbroczoną krwią nad czołem i osłupiałą na wieść o strasznej katastrofie, jakiej cudem prawie uniknęła roznosicielka.
Joanna weszła do mieszkania Łucyi. Dziewczę już wstało, lecz będąc mocno osłabioną, zwolna uprzątała. Spostrzegłszy matkę Elizę, jak ją opisaliśmy powyżej, zachwiała się i zbladła. Wdowa Fortier wspomniawszy sobie, iż mogłaby była nigdy już nie ujrzeć swej córki, zalana łzami, otwarła ku niej ramiona. Łucya rzuciła się w jej objęcia.
— Boże... mój Boże! — wołała — cóż się to stało?
— Ach! moje dziecię... najdroższe dziecię... omal, że nie zostałam zabitą!.. Myśl, iż byłabym umarła, nie ujrzawszy cię więcej, łzy mi z oczu wyciska!
— Byłabyś, matko Elizo, umarła?! — powtórzyła Lucya ze drżeniem.
— Tak.
— Lecz w jaki sposób... dlaczego?
— Straszny... przerażający wypadek.
— Cóż się stało?
Joanna wszystko opowiedziała.
— Ach! biedna matko Elizo! — wołała Łucya, okrywając ją uściśnieniami — jakżebym żyła bez ciebie! Sama jedna na świecie, nie miałabym nikogo, coby mnie kochał, pocieszał... och! wspomnieć o tem nie mogę!
— Minęło niebezpieczeństwo... — odpowiedziała roznosicielka, całując swą córkę — nie mówmy więcej... i nie myślmy o tem.. Z przestrachu, w owej chwili zemdlałam.
— Lecz może rana twoja, matko Elizo, jest ciężką?