— Głupie zapytanie... Jakżeby żyć mogła, otrzymawszy uderzenie w głowę rusztowaniem, ważącem do sześciuset kilogramów. Widziałem ją, jak ciebie teraz widzę przed sobą, leżącą martwą na ziemi, z rozpłatanem czołem. Możesz spać spokojnie... upewniam... nie powróci już ona, jak Łucya niegdyś!
Harmant zbladł mocno, konwulsyjne drżenie wstrząsało nim całym.
— Tyle zbrodni! — szepnął przytłumionym głosem — tyle morderstw... dla mego ocalenia!
— Ha! inaczej być nie może, mój stary — odrzekł Soliveau. — Jest to koło w machinie, w które gdy włożysz palec, nie puści cię ono już więcej! Po palcu pochwyci ci rękę, po ręce ramię, a po ramieniu i głowę nareszcie!
Wyrazy te wstrząsnęły do głębi Jakóbem Garaud. Wspomniał sobie nagle o szafocie i ruchem bezwiednym dotknął swej szyi obiema rękami. Zdawało mu się, iż czuje cięcie trójkątnego noża gilotyny, zagłębiającego mu się w skórę.
Owidyusz spostrzegł ów gest swego pseudo-kuzyna:
— Co się stało, już się nie zmieni! — odpowiedział. — Daremnie chcieć to na opak odwrócić. Nie myśląc o tem więcej, mówmy o czem innem.
— O czem? — zapytał przemysłowiec.
— A o czemżeby, mój kochany, jeśli nie o interesach.
— O interesach? — powtórzył Garaud.
— Rzecz naturalna.
— O jakich interesach?
— Ależ do czarta! o naszych, to jest raczej o moich... czyliż to bowiem nie jedno?
— Posłuchaj! — zaczął Soliveau, siadając z powagą. — Postępowałem z tobą, jak przyjaciel... jak prawdziwy przyja