— We czwartek, zatem do widzenia... Gdzież się spotkamy?
— Przyjdę tu do ciebie.
Oblicze Pawła Harmanta coraz bardziej posępniało.
— Co ci jest? — pytał go Soliveau.
— Twój odjazd przeraża mnie... Mam przeczucie, iż to nam obu nieszczęście przyniesie.
— Idź do dyabła z twojemi przeczuciami! Zabieraj się oto... czas nam powracać do Paryża. W drodze porozmawiamy... A może chcesz pójść zemną na obiad?...
— Dobrze.
— Śpieszmy więc.
Przemysłowiec, zamknąwszy na klucz szufladę biurka, wyszedł z Owidyuszem.
— Masz tu swój powóz? — pytał go tenże.
— Nie, nie kazałem dziś przyjeżdżać po siebie.
— Gdybym był to przewidział, zatrzymałbym był mojego fiakra; ale mniejsza o to, znajdziemy inny w pobliżu Courbevoie.
Tu obaj wyszli z fabryki.
— Otóż i fiakr! — zawołał Soliveau, spostrzegłszy powóz Duchemin’a, stojący na kilka kroków przed bramą.
I zbliżywszy się do woźnicy, zapytał:
— Jedziesz, mój przyjacielu?
— Nie, panie, jestem zamówiony... Oczekuję tu na kogoś.
Usłyszawszy to, obaj z Harmantem szli drogą ku mostowi w Courbevoie.
Spostrzegłszy Owidyusza podchodzącego ku woźnicy, Duchemin podwoił uwagę. W wyrazach jego poznał głos barona de Reiss. Żadna wątpliwość istnieć nie mogła w tym względzie. Puknął zlekka w okienko powozu, a woźnica, oczekujący na ów sygnał, puścił konie żwawo. Na turkot kół Soliveau, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, obejrzał się po za siebie, najmniejsze jednak podejrzenie na myśl mu nie przyszło. Szli oba w stronę mostu. Powóz jechał w tyle po za nimi.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/847
Ta strona została przepisana.