— Śledzą! — wyjąkał. — Zatem nas oskarżono... jesteśmy zgubieni!
— Ależ uspokój się — mówił hultaj dalej. — Ciebie to wcale nie dotyczy... mnie to tylko... mnie śledzą. Fiakr, który widzieliśmy przed fabryką, oczekiwał na moje wyjście od ciebie. Jechał on za mną z pewnością od placu Magdaleny, gdzie wsiadłem do powozu i bądź pewny, iż wiem nawet, kto mnie tak śledzi.
— Jakto... ty wiesz?
— Najdokładniej.
— Któż to więc?
— Kobieta. Założyłbym się o tysiąc franków, iż osobistość, która w nim siedzi, jest kobietą... ładną i młodą dziewczyną, ale łotrzycą obok tego w ostatnim rodzaju.
— Cóż to wszystko znaczy?
— To znaczy, że tak zwana Amanda Régamy, z którą przebywałem w Bois-le-Roi, postanowiła dowiedzieć się, gdzie mieszkam i czy rzeczywiście jestem baronem de Reiss?
— I nie obawiasz się jej?
— Zkąd i dlaczego miałbym się obawiać? Cóż ona zrobić mi może? Zresztą, nie dowie się ona dzisiaj, gdzie nocuje ów dzielny Owidyusz Soliveau. Nie jeden zwrot mamy pod ręką. Naprowadzimy ją na fałszywe ślady... Na honor, to będzie zabawne!
— Lecz w jaki sposób?
— Zobaczysz!
Po chwili milczenia, Soliveau spojrzał na ubiór swego towarzysza podróży. Harmant miał na sobie wiosenne okrycie jasnego koloru i wysoki cylinder. Owidyusz przeciwnie, był w ciemnym paltocie i niskim miękim kapeluszu. Nadmieniliśmy poprzednio, że obaj byli prawie równego wzrostu.