Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/852

Ta strona została przepisana.

— Zabawne... — pomrukiwał Duchemin; — a oni teraz o wszystkiem wiedzą, będą się trzymali na ostrożności i nigdy już może nie zdarzy się sposobność do ich wyśledzenia!
— Kto wie? — odrzekła Amanda — trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Mają obadwaj z sobą stosunki, wiemy o tem, a to rzecz główna! Znów się więc kiedyś powtórnie zobaczą... Obowiązkiem jest twoim czuwać bezustannie.
— Będą się teraz dobrze pilnowali.
— Wynajdź jakiś zręczny sposób.
— Jaki... ciekawym?
— Do ciebie należy pomyśleć nad tem. Trzeba być tak przebiegłym i chytrym, jak oni.
Duchemin rzucił się z gniewem na krzesło.
— Od jutra — zawołał — zacznę ich śledzić na nowo.
— To się już na nic nie przyda. Zresztą jutro niedziela, z pewnością widzieć się z sobą nie będą, szkoda więc czasu straconego daremnie. A gdybyśmy wyjechali jutro do Boisle-Roi? — spytała.
— Doskonale! — -odrzekł — przepędzimy dzień przyjemnie. Mimo to wszystko, nie zaznam spokoju, dopóki nie odkryję adresu tego wspólnego wroga naszego. Jakiż czart łączy go z tym Pawłem Harmant?
— Mówiłam ci już, że nowo uplanowana zbrodnia zapewne, której właśnie przeszkodzić należy.
Na tem przerwawszy rozmowę, Duchemin z Amandą poszedł na obiad do jednej z pobliskich restauracyj, podczas gdy Harmant udał się do Brébanta dla spotkania ze swym wspólnikiem.
— A co? przyznajesz, że miałem słuszność? — zawołał Soliveau, spostrzegłszy wchodzącego do oddzielnego gabinetu przemysłowca.
— Najzupełniej!
— Cóż się stało z fiakrem o czerwonych latarniach?
— Odjechał... zniknął, ujrzawszy moje oblicze w pełnem świetle.