— Owidyusz wymienił firmę, znajdującą się przy ulicy Chabot-Charny.
— Znam doskonale właściciela tej piekarni — odrzekł Lugduńczyk — jest to dzielny człowiek. Przybywasz więc, aby tu znaleźć robotę?
— Pragnąłbym pozostać w Paryżu.
— Dobre jednak miejsca rzadko się trafiają.
— Będę czekał.
— Do czarta! widać, iż masz żyć z czego...
— Tak... w rzeczy samej... otrzymałem właśnie mały spadek po moim stryju. Nie jest to wiele, wystarczy jednak na utrzymanie, dopóki coś korzystnego nie odnajdę:
— Lepiej zaczekać, niż wpaść w jaką pułapkę.
— Czy możnaby tu w tej gospodzie miesięcznie się stołować? — pytał dalej Soliveau.
— Owszem... dlaczego nie? — odpowiedziała służąca. — Skoro się obsługa ukończy, pójdziesz pan do właścicielki zakładu i ułożysz się z nią.
— Dobrze... a teraz proszę, przynieś mi butelkę dobrego burgunda; koledzy nie odmówią trącenia się zemną kieliszkiem.
— Najchętniej! odrzekł Tourangeau.
Maryanna podała jedną butelkę wina, a potem drugą. Pierwsze lody tym sposobem zostały przełamane i w pół godziny później nowoprzybyły stał się poufnym towarzyszem obecnych.
— Zobaczymy się jutro... nieprawdaż? — odchodząc pytał Lugduńczyk Owidyusza.
— Mam nadzieję... — rzekł tenże; — przyjdę tu rano i znów wychylimy razem butelkę białego wina.
Tourangeau z Lugduńczykiem odeszli. Owidyusz zwolna jadł obiad. Niezadługo tłum się rozproszył; w wielkiej sali została mała liczba konsumentów. Właścicielka miała obecnie czas do pomówienia, a uprzedzona przez Mariannę o nowoprzybyłym gościu, zbliżyła się do niego.
— Pan życzysz sobie stołować się u nas? — zapytała.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/875
Ta strona została przepisana.