wystarczą wam do tego. No... idźcie i tym razem przynajmniej starajcie się zasłużyć na moją pochwałę.
— Dołożymy wszelkich starań.
I dwaj agenci wyszli z gabinetu. Brichard spojrzał na zegarek. Wskazywał on dziesiątą.
— Mamy więc jeszcze dwie godziny czasu przed sobą — rzekł — więcej, niż go nam trzeba, aby ułożyć swe plany.
— Jakie plany? — rzekł Montel — żadnych tu nie potrzeba. Wszak wiesz, że Gospoda piekarzów wraz ze sprzedażą win i restauracyą, jest miejscem publicznem. Mimo więc, że tam dziś ucztę wydają, możemy przyjść sobie na śniadanie, o niczem nie wiedząc. Pójdziemy zatem.
— Zgoda... lecz jeśli każą nam usiąść w drugiej sali, a nie w tej, gdzie będą bankietować, odsunięci, nic nie usłyszymy.
— Są tam tylko dwie sale, łączące się z sobą... Ja znam dobrze ów zakład.
— Jeśli tak, wszystko pójdzie dobrze.
— Trzeba nam jednak zmienić odzież... przebrać się za robotników. Ja wracam do domu i ty uczyń to samo.
— A gdzież się spotkamy?
— Przed instytutem.
— O której godzinie?
— O trzy kwadranse na dwunastą.
— Zgoda!
Tu obaj rozdzielili się, idąc każdy w swoją stronę.
∗
∗ ∗ |
Tegoż dnia rano, punkt o godzinie dziesiątej, Edmund Castel ukazał się w bramie domu, w którym mieszkała Amanda. Poznawszy go, odźwierna podbiegła ku niemu.
— Oddałam wczoraj pańską kartę — wyrzekła. — Pan Duchemin jest u siebie... oczekuje na pana.