Artysta wbiegł żywo na schody, wiodące ku czwartemu piętru. Przy pierwszych drzwiach z lewej zatrzymał się i zadzwonił. Raul pośpieszył mu otworzyć.
— Oczekuję z niecierpliwością na pańskie przybycie — wyrzekł wesoło; — jestem pewien, iż przychodzisz z wiadomością, żeś odkrył mieszkanie Owidyusza.
Edmund potrząsnął głową przecząco.
— Przeciwnie... przychodzę zapytać, czyś pan odnalazł kryjówkę tego nędznika.
— Niestety! nie, panie... Od trzech dni krok za krokiem śledzę Harmanta, lecz jakby umyślnie, wyjeżdża tylko do fabryki w Courbevoie i z fabryki do domu wprost wraca.
— Nic, zatem... nic! nic... żadnego śladu! — wołał Edmund Castel z rozpaczą.
— Nic dotąd, panie... i lękam się, ażeby Soliveau, spostrzegłszy, iż był śledzonym, nie umknął nam gdzie z Paryża.
— Szatan chyba naówczas działałby w tej sprawie. Nie odszukałeś pan czasem jakiego sposobu zabezpieczenia się przeciw ucieczce Owidyusza?
— Owszem, oczekując na pańskie przybycie, długo nad tem wszystkiem rozmyślałem; dyskutowałem sam z sobą i przyszła mi myśl pewna...
— Mów prędko... co takiego? Może to być zbawienne jakieś natchnienie.
— Umyśliłem, iż dobrze byłoby może posłać Harmantowi telegram z podpisem Owidyusza Soliveau.
— Jakiej treści?
— Następujących słów parę:
„Bądź u mnie dziś wieczorem — pilno.
Odebrawszy tę lakoniczną depeszę, Harmant nie zaniedba udać się na wezwanie swojego wspólnika. Będę stał na czatach, będę szedł za nim i tym sposobem odkryję, gdzie mieszka ów łotr Soliveau. Jak pan uważasz ten projekt?