osobistość, którą nazywano matką Elizą, a której Owidyusz postanowił dać do wypicia ów napój piekielny, jaki omal jej samej w Bois-le-Roi życia nie pozbawił. Jakąż zbrodnię ten człowiek znów spełnić postanowił? Jakież ponure plany układał? Zimny pot spływał kroplami po czole Amandy. Wszystko to, co usłyszała, w dziwny sposób ją przygnębiało, obezwładniało ją prawie. Nagle podniosła głowę, oblicze jej energią zabłysło, podczas gdy w jej oczach zapłonął promień zemsty. Przez uchyloną nieco firankę spojrzała na Owidyusza, zapalającego cygaro.
Właścicielka zakładu zbliżyła się do niego.
— Jakże? znalazłeś pan dla siebie robotę? — zapytała.
— Dotąd nie jeszcze, lecz wczoraj byłem w pewnej piekarni, gdzie kazano mi przyjść dzisiaj — odpowiedział.
— Zatem dobrego powodzenia.
— Dziękuję.
— Nie zapomnij pan, iż siadamy do stołu punkt o dwunastej.
— Pamiętam... nie opóźnię się... upewniam. Stawię się pierwszy, przed innymi. Obecnie dopiero dziesiąta; mam jeszcze dwie godziny czasu na załatwienie niektórych interesów.
— Idź pan więc, lecz wracaj prędko.
Owidyusz, opuściwszy salę, przeszedł przez sklep, udając się na ulicę. Amanda śledziła wzrokiem wszystkie jego gęsta. Widziała go, gdy wychodził, lecz nie poruszyła się z miejsca. Mimo, że ukończyła śniadanie, przez kilka minut siedziała nieruchoma.
Maryanna przyszła sprzątnąć ze stołu, przy którym jadł Owidyusz. Szwaczka pani Augusty, zbliżywszy się natenczas do w pół otwartego okienka, zawołała zcicha:
— Panno Maryanno!
Służąca spojrzała z przestrachem wokoło.
— Kto mnie woła? — zapytała.
— Ja.
— Lecz kto? gdzie?
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/906
Ta strona została przepisana.