Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/907

Ta strona została przepisana.

— To ja, w gabinecie... Proszę tu przyjść na chwilę, cucę coś panience powiedzieć.
— Biegnę!
Amanda zamknęła okienko i zasunęła firankę.
— Pani mnie potrzebujesz? — zapytała wchodząc Maryanna.
— Tak.
— Jestem na rozkazy... o cóż chodzi?
— Pragnę z robą pomówić... Dziś u was jakaś wielka uczta... nieprawdaż?
— Tak... na cześć Elizy Perrin, którą w całym naszym okręgu nazywają matką Elizą.
— Któż jest ta matka Eliza?
— Dzielna i zacna roznosicielka chleba, która omal, że nie została zmiażdżoną pod zapadającem się rusztowaniem, w ubiegłą sobotę przy odnawiającym się domu, na ulicy Gitle-Coear.
Amanda zadrżała.
— Wszyscy robotnicy piekarscy — mówiła dalej Maryanna — roznosiciele i roznosicielki chleba z całego naszego okręgi złożyli się, by na cześć jej ocalenia ucztę wyprawić.
— Tę poczciwą kobietę i ty zapewne kochasz, Maryanno? — pytała Amanda.
— Ma się rozumieć, że ją kocham... jest to tak zacna istota!...
— Jeśli tak, to nie uczynisz tego, co ci rozkazał ów człowiek, który tu w sali rozmawiał z tobą przed pół godziną.
— Zkąd pani wiesz o tem? — szepnęła dziewczyna w osłupieniu.
— Okienko to było otwarte... wszystko słyszałam... — odrzekła szwaczka, wskazując.
— Zatem powinnaś była pani zrozumieć, iż tu o żart jedynie... o chwilę niewinnej zabawy. Chcieliśmy rozweselić matkę Elizę, która zawsze chodzi tak smutna.