Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/91

Ta strona została przepisana.

— Jakto, nie wiesz mamo?
— Nie wiem... Idziemy na łaskę Bożą.
— A więc to dobry nas prowadzi?
— Tak.
— To idźmy.
Szli. Biedna matka powtarzała: „Boże! co się z nami stanie?“ a łzy z jej oczu płynęły. Słońce ukazywać się zaczęło na horyzoncie, jasne, radosne, jak gdyby pragnęło pocieszyć ziemię po nocy ciemnej, burzliwej; gościniec jednak był pustym zupełnie. Joanna utkwiła wzrok załzawiony wdal, patrząc na nieskończenie ciągnącą się drogę, z której deszcz obmiótł kurzawę. Nagle zakazywała się w miejscu. Dwie ludzkie sylwetki ukazały się na ścieżce wychodzącej z lasu, dotykającej do gościńca. Byli to dwaj konni żandarmi. Bod blaskiem słonecznym iskrzyły ich kaski i srebrne galony uniformu. Prowadzili oni przed sobą kobietę okrytą łachmanami, ze skrępowanemi rękoma. Była to uwięziona, którą wiedli pod konwojem, aż do miejsca przeznaczenia. Zdawało się Joannie, że widzi samą siebie, siebie... niewinną, uczciwą kobietę, prowadzoną jak ta złodziejka, jak podpalaczka, z Kajdanami na rękach wśród przedstawicieli prawa. Dreszcz zimny przeniknął ją aż do szpiku kości. Pochwyciwszy na ręce Jurasia, wybiegła w pobliskie zarośla. Ukrywszy się tam, patrzyła z trwogi prze! gałęzie i liście zroszone kroplami deszczu. Wtem posłyszała monotonne stąpania koni i dojrzała jadących. Nowy dreszcz przebiegł jej ciało: ukryła się jeszcze, głębiej w gęstwinę. Juras niepojmując co to wszystko znaczy, chciał coś przemówić, lecz zamilkł na gest matki pełen przestrachu.
Żandarmi, jadąc gościńcem, zniknęli wkrótce w oddaleniu wraz z uwięzioną, jaką prowadzili. Joanna jeszcze czekała. Najboleśniejsze myśli zawładnęły jej umysłem. Rozpacz w ogarnęła.
— A jednak nie jestem winną! — zawołała. — Ten człowiek, ten nędznik spełnił te wszystkie zbrodnie, a ja, ja... muszę się ukrywać, jestem oskarżoną. Ja, ja, uczciwa, niewinna! — Tu przerwała nagle.