Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/919

Ta strona została przepisana.

— Bądź pani pewną, iż to uczynię bez wachania — odpowiedziała dziewczyna, poczem wróciła na salę.
Pomimo wrzawy i ożywienia, jakie panowały w zebraniu, Owidyusz uczuwał się dziwnie niespokojnym. Nie dojrzał osobistości, na które liczył, to jest agentów policyi, którzy przecież przybyćby powinni, na mocy przesłanej rano denuncyacyi, a których poznałby za pierwszem spojrzeniem. Spostrzegłszy przechodzącą Miryannę, zbliżył się do niej.
— A — cóż... włożyłaś nowe kolczyki? — zapytał.
— Jakto? nie widzisz pan? przypatrz się lepiej... zobacz, jak mi jest w nich ładnie.
Soliveau pochylił się, jak gdyby przypatrując kolczykom, a jednocześnie wyszeptał zcicha:
— Nie zapomniałaś o tem, co ułożyliśmy dziś rano?
— Nie... nie! bądź pan spokojnym. Moja karafka gotowa, podam ją po kawie.
I wezwana przez „właścicielkę, odbiegła.
Jednocześnie konduktor stacyi przewozowej wraz z wieśniakiem w podeszłym wieku weszli do sali. Soliveau zatrzymał na nich przenikliwe Spojrzenie i chmura smutku, pokrywająca jego oblicze, nagle się rozproszyła.
— Otóż agenci... — wyszepnął. — Kto inny dałby się uwieść ich przebraniu, mnie to jednakże nie złudzi. Mam wprawny rzut oka, prawdziwie amerykański. Teraz jestem pewien, wszystko się uda.
Nikczemnik ten odgadł. Dwaj nowi goście byli to w rzeczy samej Brichard i Montel, agenci, wysłani przez naczelnika policyi.
— Ho! ho! jak tu dziś gwarno u was i strojno... — rzekł ów przebrany wieśniak do Maryanny. — Czy nie przeszkodzi wam to podać nam śniadanie?
— Bynajmniej — odpowiedziała służąca; — proszę pójść za mną, wskażę stół, przy którym panowie siąść będziecie mogli.