I zaprowadziła ich w to miejsce, gdzie rano jadł śniadanie Owidyusz, w pobliżu okienka gabinetu.
Obaj agenci zasiedli na wskazanem miejscu.
— Będzie panom tu dobrze... nieprawdaż? — pytała Maryanna.
— Doskonale! — rzekł Brichard.
— Panowie śpieszycie się może?
— Nie; potrzebujemy tylko zdążyć na pociąg drogi wersalskiej, odchodzący o piątej po południu.
— Tem lepiej... jest dosyć czasu. Przypatrzycie się tu panowie uczcie wesołej, będą u nas tańczyć i śpiewać. A teraz, co panowie podać rozkażą?
— Najprzód dwa kieliszki absyntu, a dalej... namyślimy się...
Maryanna kazała podać chłopcu napój żądany, gdy właśnie w tej chwili jedna z roznosicielek chleba wbiegła szybko na salę.
— Matka Eliza zaraz przybędzie! — wołała — widziałam ją idącą na skręcie ulicy.
— Baczność! — zawołał Lugduńczyk — najstarszy z pomiędzy nas niechaj wystąpi z bukietem.
Mężczyzna sześćdziesięcioletni, wyszedłszy zpośród obecnych, zbliżył, się do stołu, a wziąwszy zeń olbrzymi bukiet, stanął w pierwszym rzędzie między zaproszonymi.
— Czy wiesz pan, co masz uczynić, skoro wejdzie matka Eliza? — pytał go Tourangeau.
— Wiem... wiem.
— No... teraz ani słowa... milczenie! Cisza zapanowała, jak gdyby pod wpływem czarów.
Brichard i Montel spoglądali w stronę drzwi swemi przenikliwemi oczyma. Nagle ukazała się Joanna Fortier.