Ścisła grupa utworzyła się natychmiast wokoło roznosicielki chleba, popychając ją do kuchni, w której się znajdowało wyjście na ulicę. Agenci, widząc, iż nic nie poradzą wobec przemagającej siły, zaprzestali walki.
Owidyusz Soliveau, owładnięty nerwowym paroksyzmem, upadł na podłogę.
— On, jak się zdaje, mocno jest słabym... — wyrzekła Maryanna. — Niechaj umiera... nikt go nie będzie żałował, zabijać przynajmniej i kraść zaprzestanie.
— Nie... nie! — zawołał jeden z agentów, potrzeba ratować tego człowieka... trzeba, aby żył i powtórzył sędziemu śledczemu to, co wobec nas mówił przed chwilą. Niechaj kto biegnie jaknajprędzej po doktora.
— Właśnie w tym samym domu mieszka doktór Richard — rzekła właścicielka sklepu.
— Maryanno, biegnij po niego.
Dziewczyna pośpieszyła.
Owidyusz tymczasem wił się jak wąż po podłodze, uderzając głową o deski. Piana z ust mu się toczyła. Wszyscy patrzyli nań z przerażeniem. Za chwilę weszła Maryanna z doktorem, który, zbliżywszy się do chorego, cofnął się jednocześnie, wołając:
— To on!
— Znasz więc pan tego człowieka? — pytał jeden z agentów.
— Znam, panie.
— Jestem agentem policyi... Powiedz mi pan, proszę, jego rzeczywiste nazwisko...
— Owidyusz Soliveau... jest to łotr, nikczemnik!
— Czy umrze on, panie?
— Nie, nie ma niebezpieczeństwa. Wypił, jak widzę, dozę kanadyjskiego płynu, którego skutki są mi dobrze znane. Miałem sposobność raz już się spotkać z tym człowiekiem... ztąd go znam... Za kilka chwil paroksyzm przeminie i będziecie go panowie mogli uprowadzić. Pomoc lekarza jest tu zbyteczną, żegnam więc panów.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/929
Ta strona została przepisana.