— Być może, żem się pomylił, czytając depeszę — rzekł nagle — podszedłszy ku miejscu, gdzie siedział Duchemin, dobył z kieszeni telegram i czytać go zaczął. — Dziewiąta... wyraźnie dziewiąta godzina... jasno napisane — wyszeptał — i zmiąwszy w palcach depeszę, rozpoczął dalej przechadzkę.
Uderzyła dziesiąta. Harmant, zbliżywszy się do furtki, pokilkakrotnie zadzwonił, poczem gorączkowo zaczął chodnik przemierzać.
Sklepy wokoło zamykać poczęto. Duchemin śmiał się serdecznie z gestów, pełnych gniewu zniecierpliwionego milionera. Przechodnie stawali się coraz rzadszymi; goście z małej kawiarni jedni po drugim wychodzić zaczęli.
Godzina jeszcze tak upłynęła. Zegary w Batignolles wydzwoniły jedenastą. Na dźwięk ten Harmant w głos zaklął tak strasznie, że brzmienie tego przekleństwa dobiegło uszu Duchemina, poczem ujrzał on przemysłowca, oddalającego się w stronę placu Clichy.
— Szczęśliwej drogi! — szepnął Raul. — Z twoim wspólnikiem, Soliveau, zapewne partya skończona. Mnie teraz przynależy złożyć wizytę jego domostwu.
Tu zażądał drugiego kieliszka koniaku.
— Śpiesz się pan — rzekł chłopiec, podając mu takowy. — Za chwilę zamkniemy kawiarnię.
Raul, położywszy należność na stole, wyszedł na ulicę Clichy. Przechodząc koło znanej nam furtki, spojrzał na mur, przedzielający ogród od ulicy. Mur ten miał zaledwie dwa metry Wysokości. Wielki kawał granitu leżał przy furtce.
— Łatwo mi będzie wejść po nim — rzekł Duchemin i jak oczekujący przed chwilą Harmant, przechadzać się zaczął.
Kawiarnię zamknięto, a wkrótce i szyby, przez które światło pobłyskiwało, cień pokrył zupełny; ulica opustoszała.