Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/949

Ta strona została przepisana.

— Drzwi wyłamane... — odpowiedział — widocznie wyważonemi zostały.
— A! dlatego tu się świeciło przed chwilą.
Wszyscy razem weszli w głąb mieszkania.
— Będą szukali tego, kto drzwi wyważył — pomyślał Duchemin; — uciekać trzeba!
I cicho, bez hałasu, wdrapawszy się na mur, zsunął się przezeń do sąsiedniego składu drzewa, szukając tam wyjścia. Brama od ulicy była zamknięta. Jednocześnie tenże sam głos rozkazujący zabrzmiał w ogrodzie Owidyusza.
— Złodziej uciekł do jednego z sąsiednich domów, zwołać straż policyjną, niech rozciągnie dozór.
Duchemin, ogarnięty trwogą, nie słuchał już więcej. Dosięgnąwszy wznoszącego się naprzeciw muru, wdrapał się nań, jak kot, a zeskoczywszy z wierzchołka na drugą stronę, z okrzykiem bólu upadł na ziemię. Źle stąpiwszy, upadł na bruk dziedzińca sąsiedniego domu i zwichnął nogę. Chciał się podnieść, nie mógł; straszny ból nie dozwalał mu poruszyć się z miejsca.
— Ach! jakież nieszczęście! — wyszepnął, — czyż będę musiał pozostać tu do dnia? A kto wie, czy nie zechcą przepatrywać wszystkich ogrodów i dziedzińców sąsiednich?
Tu rzucił okiem wokoło siebie.

XXV.

Pizy słabym blasku wypływającego z za chmur księżyca, ujrzał Duchemin rzęd powozów, umieszczonych pod szopą.
— Jestem więc u utrzymującego remizy — rzekł — trzeba korzystać ze sposobności, jaką mi los zsyła. Abym tylko zdołał dowlec się do którego z tych fiakrów, wsunę się weń i świtu oczekiwać będę.