— Najchętniej.
— Jedźmy więc...
— Lecz gdzie?
— Do Jerzego Darier.
Tu wszyscy trzej, wsiadłszy do powozu, udali się na ulicę Bonapartego.
∗
∗ ∗ |
Łucya Fortier oczekiwała przez cały wieczór na matkę Elizę niecierpliwie, lecz gdy uderzyła dziesiąta, a roznosicielka nie wróciła, dziewczę trwożyć się poczęło.
Dlaczego ta kobieta, tak regularna w swoich zwyczajach, nie przybyła do mieszkania o tak późnej godzinie. Co jej się stało?
— Matka Eliza zapewniała mnie, iż cała uczta potrwa najdłużej do szóstej — powtarzała Łucya; — oddawna zatem być już powinna. Jedynie jakiś wypadek lub nieszczęście mogą tłumaczyć tak długą jej nieobecność.
I niespokojność biednej dziewczyny w przestrach się zmieniła.
Północ minęła, a roznosicielka nie ukazała się wcale. Łucya, mocno jeszcze cierpiąca, jak wiemy, złamana znużeniem i niepokojem, udała się na spoczynek; zamknąć jednakże oczu nie mogła na chwilę. Zrywała się bezustannie, wsłuchując najmniejszy szelest na schodach. Czas wlókł się jej długo niesłychanie. Nakoniec około czwartej nad ranem, wyczerpana z sił, padła na poduszki i twardo zasnęła.
Była ósma skoro się przebudziła. Cała rzeczywistość jasno stanęła jej przed oczyma; przypomniała sobie o swych obawach i trwodze o matkę Elizę. Wyskoczywszy z łóżka, ubrała się prędko i poszła zastukać do drzwi Joanny. Nikt jej nie odpowiedział, pokój był pustym zupełnie. Dziewczę przerażone owem milczeniem, zeszło do odźwiernej.