Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/964

Ta strona została przepisana.

— Czy matka Eliza nie przychodziła dziś rano? — zapytała.
— Nie przyszła wcale, co bardzo mnie dziwi — odpowiedziała kobieta. — Czekałam na nią wczoraj aż do północy, dziś rano z chlebem nie przybyła, a oto już i dziewiąta. Obawiam się, czy ją nie spotkało znów jakie nieszczęście.
— Och! nie mów pani tego... nie mów, na Boga! — wołała Łucya, drżąc cała. Straszne przeczucia dość mnie udręczają. Pójdę do piekarni Lebreta, może tam czegoś się dowiem.
— Panienka chcesz wyjść, będąc tak słabą? Ależ to nieroztropność... nie czyń tego, proszę — mówiła odźwierna.
— Och! niepewność zabija mnie gorzej nad wszystko! — wołało dziewczę ze łkaniem. — Idę do piekarni natychmiast, a gdyby matka Eliza nadeszła w czasie mej nieobecności, powiedz jej pani, żem się udała na ulicę Delfinatu i że natychmiast powrócę.
— Dobrze, panno Łucyo, wykonam zlecenie; wszakże posłuchaj mnie... zaczekaj. Nie igraj ze swem zdrowiem.
Łucya nie słyszała już rad odźwiernej, pobiegłszy szybko na górę.
— Udam się najprzód do Gospody piekarzów — mówiła, wychodząc i zwróciła się na ulicę Sekwany.
Przybywszy przed znaną nam restaurację, stanęła jak wryta. Sklep był zamknięty. Grupa kobiet zebrała się na chodniku, rozmawiając.
— Prawdziwe nieszczęście — mówiła jedna z kumoszek — tacy poczciwi, zacni ludzie i sklep im zamknięto. Sklep i zakład, który im tyle przynosił korzyści!
— Zamknięto z rozkazu władzy — dodała druga z kobiet i to za sprawę, w której wcale nie przewinili.
— E! nic nie wiecie! — zaczęła trzecia — ja wam opowiem... Zamknięto im sklep z przyczyny tej roznosicielki chleba, którą w czasie obiadu bronili ludzie z piekarni.