Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/968

Ta strona została przepisana.

— Ach! panie... panie! — wołało dziewczę z płaczem. — Nie odmawiaj mi swej pomocy... ocal ją... ocal!
Zdumiony owym wybuchem rozpaczy Jerzy, zapytał łagodnie:
— Proszę... powiedz mi pani, o co chodzi? Jakaż boleść tak cię przygnębia gwałtownie?
— Racz pan posłuchać... — odrzekła Łucya, łzy ocierając. — Miałam przy sobie zacną kobietę, którą nad wyraz kochałam. Podczas mej długiej i ciężkiej choroby pielęgnowała mnie ona tkliwie, jak własne swe dziecię. Przed kilkoma dniami nieszczęśliwa, omal że nie została zmiażdżoną pod załamującem się nad jej głową rusztowaniem przy ulicy Git-le-Coeur; i otóż wczoraj na uczczenie jej ocalenia piekarscy robotnicy urządzili obiad składkowy. Miała powrócić wieczorem... niestety, do obecnej chwili nie powróciła wcale. Zaniepokojona obawą o jakie nowe nieszczęście, udałam się do restauracyjnego zakładu, w którym ów bankiet miał miejsce. Sklep zastałam zamkniętym z rozkazu policyi, dowiedziawszy się wypadkiem, iż wydano ów rozkaz dlatego, iż pomienioną kobietę otruć ktoś usiłował i że ratowała się ucieczką przy pomocy swoich kolegów z piekarni, aby uniknąć aresztowania. Od owej chwili do domu nie powróciła; nie wiem, co począć, gdzie się udać, aby ją odnaleźć?... Będąc samą na świecie, przychodzę, panie, błagać cię o pomoc i radę. Nie odmawiaj... ratuj mnie, bez twojej bowiem opieki biedna matka Eliza na zawsze dla mnie straconą zostanie!
— Matka Eliza?! — zawołał Jerzy, zrywając się z miejsca. — Eliza Perrin?... ta zacna kobieta, która przed kilkoma dniami odniosła mi znalezione papiery... O matkę Elizę więc chodzi?
— Tak, panie.
— A pani nazywasz się Łucya, nieprawdaż?
— Tak — powtórzyło dziewczę.
Jerzy Darier pomimowolnie wydał okrzyk trwogi, przy-