pomniał sobie bowiem o groźbach, czynionych przez Harmanta roznosicielce chleba.
— Co panu jest? — pytała Łucya; — może wiesz o jakiem nieszczęściu?
— Nie... nie! — mówił adwokat, ujmując życzliwie rękę przybyłej. — Uspokój się pani... porozmawiamy. Przychodzisz prosić mnie zatem o pomoc i radę?
— Tak, panie... Wszak mi ich nie odmówisz?
— Napewno! Jest to mym obowiązkiem... Lecz jeszcze słowo...
— Mów pan, proszę.
— Wspomniałaś pani o usiłowaniu otrucia matki Elizy?
— Tak.
— Któż miał popełnić tę zbrodnię?
— Jakiś mężczyzna.
— Cóż się następnie z nim stało?
— Został, jak mówią, aresztowanym. Jeśli jest prawdą, co opowiadają, to chciano również przytrzymać i matkę Elizę, lecz ją ocalili ludzie, wydający dla niej ów obiad.
— Na mocy czego aresztować ją chciano?
— Nie wiem. Mówią, że ta nieszczęśliwa kobieta była poszukiwaną przez policyę.
— Harmant ją zadenuncyował... — pomyślał Jerzy — a spostrzegłszy, iż została schwytaną w zasadzkę, uciekła.
— Co czynić zatem? — pytała Łucya ze złożcnemi błagalnie rękami.
— Pozwól pani chwilę... chcę zadać ci jeszcze parę zapytań... Czy ta, którą nazywasz matką Elizą — wyrzekł po krótkiem milczeniu, nie wyjawiła ci nigdy, kim jest rzeczywiście?
— Nie rozumiem, o co pan pytasz?
— Czy nie powiedziała ci swego prawdziwego nazwiska?
— Nie, panie.