Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/973

Ta strona została przepisana.

Potrójny okrzyk zdumienia wybiegł jednocześnie z piersi Jerzego, Łucyi i Lucyana Labroue.
— Ja więc... ja... — wołał młody adwokat z oszołomieniem — ja jestem synem Joanny Fortier... a Łucya jest moją siostrą?!
Tu podbiegł, obejmując dziewczę w ramiona.
— Bracie... mój bracie!... — wołała Łucya, tuląc się z uściskiem do piersi młodzieńca.
Trzej obecni świadkowie tej wzruszającej sceny ocierali łzy z oczu.
— Jesteśmy więc dziećmi Joanny Fortier, moja siostro!... — zawołał Jerzy, wydobywając się z uściśnień dziewczęcia; — dziećmi skazanej! Nasza matka niewinną jest w naszem przekonaniu, wobec ludzi wszakże pozostaje morderczynią Juliana Labroue! Jest ona męczennicą... cierpi za cudzą zbrodnię, a my nie mamy sposobu oczyszczenia jej z tej hańby! Ach! to okropne!... Czyliż Bóg nie przyjdzie nam nigdy z pomocą?
— Nie trać ufności!... — zawołał Lucyan, ujmując rękę młodego adwokata; — będziesz mym bratem. Dowody, uniewinniające twą matkę, owe dowody, o które przed chwilą błagałeś nieba, my ci je przynosimy, przyjacielu...
— Dowody?... — powtórzyła Łucya, nie mogąc uwierzyć słowom Lucyana.
— Gdzież one są? — pytał żywo Jerzy.
— Oto z nich jeden... — rzekł Edmund, pokazując swojemu wychowańcowi list Jakóba Garaud. Czytaj, moje dziecię. Jerzy pochłaniał list oczyma.
— Tak... tak! — zawołał — to dowód niezaprzeczony. Ach! moja matko... moja matko! Bóg się więc nad tobą ulitował nareszcie. Ależ ów dowód niezbity, o którym sądzono, że zaginął, gdzie ty go odnalazłeś, opiekunie?
— Schowanym był we wnętrzu tekturowego konika, którego trzymałeś w ręku w chwili, gdy matka wraz z tobą przyszła na probostwo de Chévry — odrzekł Edmund Castel.