Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/978

Ta strona została przepisana.

— Spodziewam się, że w sny nie wierzysz? — odrzekł Jakób Garaud, uśmiechnąć się usiłując.
— Nie należałoby w nie wierzyć... a jednak były to sny straszne...
— Jakież one były... opowiedz...
— Dziwne, nieprawdopodobne rzeczy, lecz we snach jak wiesz mój ojcze, najdziwaczniejsze szczegóły przybierają nieraz rzeczywiste postacie.
— Cóż więc widziałaś?
— Ciebie.
— Mnie, w jaki sposób?
— Znajdowałeś się, mój ojcze, w więzieniu, oskarżony o zbrodnię...
Jakób Garaud zadrżał, lecz zapanował nad sobą, ukrywając trwogę.
— O zbrodnię? — powtórzył z przymuszonym uśmiechem. — Ach! widzisz sama, że to jest niepodobnem! I jakaż to miała być zbrodnia?
— Morderstwo!.. Lecz nagle obraz się zmienił...
— Jak na scenie... w teatrze... nieprawdaż?
— W miejscu więzienia — mówiła Marya dalej — ujrzałam wielką salę, napełnioną ludźmi. Ty się tam znajdowałeś. Naprzeciw ciebie, siedzieli sędziowie i gruppa jakoby znanych mi osób. Jedna z tych osób podobną była zupełnie do mego narzeczonego, Lucyana. Druga postać przypominała kobietę, umieszczoną na głównym planie obrazu Edmunda Castel, przedstawiającym aresztowanie. Wszyscy gestykulowali i mówili, na ciebie wskazując. Ich głosy dochodziły mych uszu, jakby szum głuchy, słów jednak wymawianych przez nich, rozróżnić nie byłam w stanie. Nagle spostrzegłam, żeś zachwiał się i zbladł, osuwając się na ziemię; ciemny obłok pokrył to wszystko...
— I sen się skończył... nieprawdaż? — zapytał Harmant głosem, któremu pragnął nadać ton żartobliwy, a w którym przeważało mimo to chrapliwe i drżące brzmienie.