Opuściwszy Gospodę piekarzów Joanna jak pól obłąkana szła, a raczej biegła wprost przed siebie na los szczęścia. Myśli rozpierzchniętych zebrać nie była w stanie. Czuła, jak gdyby mgła ciemna rozpostarła się nad jej umysłem.
Krzyki Owidyusza Soliveau, jego obłęd i groźby, wyrazy policyjnych agentów, szmer głosów wzburzonych współtowarzyszów, stających w jej obronie, wszystko to zmięszane razem w uszach jej tętniało.
Minąwszy kilka ulic, biegła w stronę de Passy. Przybywszy na esplanadę Inwalidów bez tchu prawie, wyczerpana znużeniem, padła na najbliższą ławkę, spoglądając bojaźliwie w około siebie.
Nagle zadrżała, spostrzegłszy nadchodzących dwóch ludzi, którzy wymieniali jej nazwisko. Po kilku minutach jednakże ujrzawszy, że poszli dalej, nie zwracając na nią uwagi, uspokoiła się i dumać poczęła. Pierwsza jej myśl była o Lucyi, swej córce. Czyż Bóg jej na to pozwolił ją odnaleść, by ją utraciła, na nowo? I nieszczęśliwa kobieta uczuła się owładnięta rozpaczą.
— Wszystko skończone dla mnie! — wołała — wiedzą, że się znajduję w Paryżu, odkryją w prędce rodzaj mej pracy... przyjdą do mego mieszkania. Tak! policyjni agenci będą mnie poszukiwali, aby więc uniknąć powtórnego uwięzienia, wracać nie powinnam na ulicę Bourbon. Jestem zmuszoną znów się ukrywać... uciekać... opuścić jedyne me dziecię!.. Ach! czyliż nad mojem życiem wciąż ciążyć będzie przekleństwo?! Tu opuściła głowę w bolesnem zamyśleniu.
— Lecz Jakób Garaud żyje!.. — zawołała po chwili — ów nędznik wszak to powiedział... Jakób Garaud ukrywa się pod nazwiskiem Pawła Harmant... Tak... tak! ten człowiek nie kłamał!.. Dotąd został on już pewno aresztowanym... wy-