do mnie przemówił... ucałowałbym jego ręce... oddałbym za niego moją krew aż do ostatniej kropelki, bo on zrobiłby daleko więcej niż gdyby mi uratował życie, wolność, honor... on uratowałby moją córkę...
— A zatem przyjąłbyś tę propozycyę. Powierzyłbyś mu swoje dziecię!?...
— Zaiste, trzeba być szalonym aby odepchnąć podobną ofiarę....
— A więc, tę propozycyę ja ci robię...
— Jakto panie?... Pan!?....
— Ja sam... i dla tego właśnie przyszedłem rozmówić się z tobą....
— Pan chcesz zaopiekować się Dyonizą?...
— Jestem gotów przyjąć ją za swoją, otoczyć ją staraniami, któreby ją wzmocniły i wróciły dziecku siły i zdrowie... Jestem gotów uczynić ją szcząśliwą i bogatą!...
— Szczęśliwa i bogata! moja córka!... moja Dyoniza!... — jąkał Piotr Landry nie mogąc nic więcej wymówić z radości i wdzięczności.
— Ah! ci którzy powątpiewają o dobroci Boga są bardzo grzeszni!... Bóg jest wielki! Bóg jest dobry!... Ci którzy bluźnią przeciw Opatrzności są szaleńcy bezrozumni!...
Opatrzność jest, istnieje, ukazała się moim oczom! ona mnie wyciąga z głębokiej przepaści! ona robi z takiego nędznika jak ja człowieka najszczęśliwszego z ludzi, ponieważ chce dać szczęście mojemu dziecku!
Gość nie przerywał zupełnie Piotrowi Landry. Dał mu czas na wylanie uczuć wdzięczności, które przepełniały jego duszę.
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/103
Ta strona została skorygowana.