Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

— Jakto!? — rzekł — już powątpiewania!... już nieufność!... to zawcześnie! Pomyśl, że jeszcze nie ma nic pewnego między nami. Jeżeli żałujesz danego słowa, zwracam ci je!... Bóg świadkiem, że nie przyszedłem cię zmuszać... Oddalam się... Zatrzymaj Dyonizę, i weź na siebie odpowiedzialność za smutny i blizki koniec biednego dziecka...
Mówiąc powyższe słowa Achiles Verdier podniósł się, i postąpił ku drzwiom.
Piotr Landry zastąpił mu drogę, złożywszy ręce, wołał:
— W imię nieba, panie, przebacz mi, jeszcze ten raz, słowa których z całej duszy żałuję!... Boleść nieuniknionego rozłączenia, gmatwa moją myśl, zawraca mi głowę, doprowadza mnie prawie do szaleństwa!... Jeżeli się pan oddalisz teraz przezemnie, co się stanie z Dyonizą?... Tu będę dopiero zbrodniarzem prawdziwym, bo mogąc ją ocalić, nie zrobiłem tego.
Oblicze Achilesa Verdier rozpogodziło się, twarz jego przybrała wyraz współczucia i litości.
— Pojmuję co cierpieć musisz — powiedział — i przebaczam ci z całego serca tę niewiarę obrażające, choć zapewne nieumyślne.
— Ah! pan jesteś dobry!... jesteś dobry jak Bóg sam — wykrzyknął cieśla.
Potem po chwili milczenia, dodał skromnie:
— Po pięciu latach, skoro spłacę mój dług... jak odsiedzę mój czas, jeżeli policya pozwoli mi wrócić do Paryża, czy wolno mi będzie widzieć czasem Dyonizę?... oh! tylko z daleka... tylko bardzo zdaleka?