Już się tłum gromadził na bulwarze przy domu.... Już ciekawi, niewiadomo w jaki sposób dowiedziawszy się o strasznym dramacie rozgrywającym się między niebem a ziemią, napełniali ulice, z których można było takowy obserwować.
— Do drabin!.... — krzyczeli wszyscy pozostali na dole cieśle oprócz jednego. — Do drabin!....
— Przybędą za późno!.. — mruknął ten który nic nie mówił.
Poszedł jednak za towarzyszami, ale zamiast złączyć się z niemi w pracy do której porwali się z gorączkowym pośpiechem, wziął linkę, przekonał się, że była mocną, owinął ją wokoło bioder i pobiegł na górę.
— Dokąd idziecie Piotrze Landry? — spytał go jeden z cieśli.
— Idę sprobować ocalić Gribouilla — odpowiedział spokojnie.
Towarzysze wzruszyli ramionami z powątpiewaniem.
— To warjat! — rzekł półgłosem ten, który go się pytał — on nigdy nie robi nie tak jak inni, tylko inaczej.... Sam kark skręci a Gribouillowi tyle pomoże co umarłemu kadzidło....
— To już jego rzecz! — odpowiedział filozoficznie stary podmajstrzy. — Każdy jest panem swojej skóry!
Podczas gdy te słowa zamieniano tu na dole, Piotr Landry szedł ciągle coraz wyżej.
Był to człowiek czterdziestoletni, średniego wzrostu, bardzo szczupły i bardzo mizerny, o włosach czarnych, gęsto przypruszonych siwizną.
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/13
Ta strona została skorygowana.