nieprawdaż?... Zresztą z braku talentu i wprawy nic byłbym dobrym malarzem, potrzebaby mi było dużo arkuszy papieru wielkiego rozmiaru, gdybym chciał wyliczyć wszystkie przymioty tej młodej dziewicy; zapisałbym je cało, zbrakło by mi miejsca i jeszczebym wszystkiego nie powiedział...
Panna Lucyna Verdier zaczęła rok dziewiętnasty... lecz nie zdaje się mieć więcej jak szesnaście... Jest wysoka i smukła, biała, blondynka, ma oczy niebieskie i koralowe usta. Wyraz twarzy jej i spojrzenia łagodny i uśmiechnięty... Malują się w nich naiwna dobroć i niewyczerpana życzliwość: dołącz do tego wdzięk i powab... dodaj skromność niezrównaną, umysł otwarty, wstręt do wszystkiego co złe a szacunek dla dobra i piękna... dołącz prawość i świętą litość... tę miłość chrześcijańską inteligentną, dzięki której, biedny dostający jałmużnę, nie potrzebuje się rumienić w obec bogatego, który ją daje, wtedy dopiero zaczniesz rozumieć, że dziecię to jest najprzyjemniejszą panienką, w świecie, i że przez to samo niemożliwem jest, widząc Lucynę, nie kochać jej!...
To też wszyscy ją kochają; i ja, moja matko, jak wszyscy — więcej niż wszyscy, kocham ją i uwielbiam!...
Niestety, tak... ja ją uwielbiam!... Oto sekret zarazem słodki i bolesny, który chciałem ukryć, a który pomimowoli wyrywa się z mojego przepełnionego serca...
Jestem nierozumny, nieprawdaż, ja podwładny, bez majątku, buchalter-kasyer, którego można przez kaprys, oddalić jutro... jestem szalony jeżeli śmiem podnosić oczy na córkę miljonera...”