Odgłos kroków pana de Villers wyprowadził go z tej zadumy; podniósł się i przystąpił do młodego człowieka.
— Pan wychodzi, panie Andrzeju? — spytał go z tą poufałością i uszanowaniem jak to miał zwyczaj.
— Jak widzicie, mój zacny Piotrze... Wiecie o wypadku jaki się zdarzył Thibautowi?
— Wiem aż nadto dobrze... Widziałem przed chwilą biedną Małgorzatę.
— A więc, idę po odbiór pieniędzy w miejsce Thibauta.
— A czybyś nie mógł, panie Andrzeju, posłać kogo innego w swoje miejsce?
— O nie!... niemam nikogo... ale z jakiej racyi robicie mi tę uwagę?...
— Bo nie chciałbym, abyś pan wychodził tego rana...
— Nie chcielibyście?... — powtórzył pan de Villers, bardzo zdziwiony.
— Nie chciałbym!... Powiedziawszy prawdę... wcale mi to nie na rękę!...
— Ależ dlaczego?
— Bo... widzi pan... włożyłbym rękę w ogień i dałbym sobie głowę uciąć za to, że w dziesięć minut po pańskiem wyjściu, zjawi się tu elegancik, w swojem pudle na czterech kołach, zaprzężonym w długą czarną wywlokę... wychudzoną i wyciągniętą... a jak teraz mówią w rasowego angielczyka!... Nie znoszę, tego fanfarona z przedziałem włosów na tyle głowy, w kołnierzyku jak gilotyna, z faworytami jak płetwy u morskiego węgorza, z szybką w oku...
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/171
Ta strona została skorygowana.