ważąco na wspomnienie śmiesznych przewidzeń starego robotnika, i poszedł dalej z swobodną głową i rozradowane sercem...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Podmajstrzy, po odjeździe młodego człowieka, którego odprowadził do pewnej odległości od portu, powrócił do zakładu, wziął swoję wędlinę, chleb razowy i dzbanek czystej wody, i spostrzegłszy, że Lucyna Verdier otworzyła okno biura, wychodzące na klomb z kwiatami, i usiadłszy przy niem wzięła robotę i zaczęła haftować, zmienił miejsce i usiadł w ten sposób, aby mógł z daleka i nie będąc widzianym patrzeć na nią z najżywszą czułością.
— Tak... tak... — powtarzał — będę czuwał swoją drogą... Pan Andrzej jest dobry, szlachetny, młody człowiek... on kocha bardzo Lucynę... dałby za nią krew swoją, ale nie widzi dalej jak koniec swojego nosa, i dał sobie zawrócić głowę pięknemi słowami tego pochlebcy, którego obietnice nic nie kosztują...
Pan Andrzej jak wszyscy uczciwi ludzie, ale jeszcze młodzi, jest pełen ufności i nie wierzy w złe... Wreszcie on tu nie ma żadnych praw i przeszkodzić w niczem nie może... Pan Verdier jest nieobecny, i gdyby był tu, dał by się może oszukać tak jak i inni, i nie broniłby Lucyny lub broniłby jej słabo!...
Pozostaję zatem tylko ja sam, ja biedny pachołek, aby stawić czoło temu fircykowi niegodnemu, któremu nie ufam jak morowej zarazie, aby jego zamiarom przeszkodzić!... Robota to trudna, ale jeżeli się Bogu podoba, ja