Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/177

Ta strona została skorygowana.

to zrobię, bo mam odwagę której potrzeba, aby się przód, niczem nie cofnąć i nie dać się nigdy pobić... odwagę serca...
Tak sobie myślał poczciwy podmajstrzy, przedstawiając sobie tę myśl pod rozmaitemi postaciami, gdy wtem ujrzał z daleka iż ktoś z wewnątrz zakładu bieży szybko ku niemu; to go wstrzymało od dalszych komentarzy znanej już czytelnikom naszym nienawiści do pana Maugiron.
Nadbiegającym był mały dwunastoletni chłopiec, sierota, którego ojca, przed dwoma laty zabił spadający kloc drzewa, przy wyładowywaniu jednego ze statków pana Verdier. Od tego czasu, na prośbę Lucyny, używano chłopca tego do różnego rodzaju małych robót, w miarę jego sił, w ten sposób aby zapracował na życie i aby w przyszłości mógł być dobrym robotnikiem.
Nazywano go, albo raczej przezywano Motylem.
— Panie Piotrze — rzekł zadyszany, unosząc czapki.
— Czego chcesz? — spytał podmajstrzy.
— Pluton...
— A więc co, Pluton?
— Pluton chory, panie Piotrze!
— Nie może być!... Przecież odbywał ze mną straż tej nocy... Sam mu łańcuch zapiąłem rano o wschodzie słońca, przed otwarciem bramy zakładu i dałem mu jeść.
— To być może, ale teraz leży na brzuchu w swojej budzie... i nie ruszył jedzenia... Ma oczy sam nie wiem jakie, a jak się mówi do niego nie daje nawet znaku, że słyszy...
— Zaraz idę do niego — rzekł stary robotnik, wstawszy poszedł wraz z Motylem, w stronę budy buldoga.