Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/194

Ta strona została skorygowana.

tę szybę!?... — krzyknął Piotr, zirytowany tem badaniem szyderczem.
— Zacny człowieku — spytał Maugiron — czy nie jesteś przypadkiem opiekunem, lub blizkim krewnym panny Lucyny Verdier?...
Podmajstrzy zaczerwienił się.
— Ja... opiekunem... krewnym... — jąkał — ja biedak... ja panie... pan wie dobrze, że to niemożliwe...
— Czyś może dostał rozkaz od panny Verdier, obchodzenia się ze mną tak grubijańsko, jak to uczyniłeś?...
— Nie... nikt mi żadnych rozkazów nie wydawał...
— A zatem, to z własnego natchnienia działasz?...
— Działam podług mojego sumienia... jak ono mi każę, tak ja postępuję...
— Mój poczciwcze — kończył Maugiron — to dobrze wiedzieć. Byłbym uszanował wolę pana Verdier, lub wolę panny Lucyny... ale ponieważ to ciebie, i ciebie tylko jednego znajduję przeciw sobie, jestem w prawie powiedzieć ci, że jesteś śmieszny, jeżeli nie jesteś szalony, i że wypędzę cię ztąd, aby cię ukarać za zuchwalstwo, albo cię uleczyć z szaleństwa...
Podmajstrzy zsiniał, czoło jego się zmarszczyło; dzikie ognie zabłysły w jego oczach.
— Wypędzić mnie ztąd!... mnie!... — krzyczał głosem ochrypłym — ah! drogo mi zapłacisz tę groźbę!...
I cofnął się w tył, wzniósł do góry pięście w postawie jaguara, gotowego rzucić się na swoją ofiarę.
— Miej się na baczności — rzekł Maugiron z najzupełniejszym spokojem — nie mam zwyczaju wchodzić w za-