Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/220

Ta strona została skorygowana.

— Doprawdy — rzekł Andrzej — zaledwie mogłem uwierzyć przed chwilą opowiadaniu o twojem znalezieniu się!... Czy to być może aby po naszej dziś rano rozmowie, ty który jak sądziłem, masz przywiązanie do mnie, wpadłeś bez racyi, bez powodów, dopuściłeś się takiej gwałtowności w obec człowieka, którego szanuję jako mojego protektora, jak mojego przyjaciela!
— Obwiniaj mnie, panie Andrzeju — szeptał podmajstrzy — dobrze pan zrobisz, bo ja nie mam usprawiedliwienia... nie mam przynajmniej, takiego któreby wydało się dobrem panu, lub komukolwiek!... którego pan chcesz?... — Jak ja widzę tego Maugiron, wyobrażam sobie, że on przynosi nieszczęście tym wszystkim, których kocham, i wtedy... wtedy... nie wiem już co mówię, ani co robię...
— Ależ to szaleństwo!...
— Może być...
— Pan Maugiron, okazał się jednakże dobrym względem ciebie... przebaczył ci... prosił o łaskę dla ciebie...
— Tak on to wszystko zrobił, tak panie Andrzeju, ale nie dla mnie... chciał się przypodobać pannie Lucynie... oto wszystko...
— To dobrze, przypuściwszy nawet te powody, czy nie było lepiej sto razy być przyjemnym pannie Lucynie jak pozwolić jej cierpieć... jak być przyczyną jej choroby, jak to się stało teraz z twojej winy...
Podmajstrzy podniósł na pana de Villers przestraszone oczy, i wyrzekł głosem głuchym, bijąc się w piersi:
— Ona jest chora!... i z mojej winy!...