dzierał się jakiś blask dziki; oddech jego był przyspieszony i świszczący, nozdrza rozdęte, wargi nerwowo drżały.
Lucyna podeszła dwa kroki ku niemu i wyszeptała:
— Mój ojcze...
— Cicho!... — krzyknął pan Verdier, zbliżając się do biurka i padając w fotel, który zwykle zajmował kasyer. — Pokaż mi pan swoje książki, panie de Villers — rzekł po chwili.
— Oto są, panie...
— Ile powinieneś był mieć w kassie wczoraj wieczór?
— Siedemdziesiąt tysięcy franków, panie...
— Ileś miał do zapłacenia?...
— Sześćdziesiąt trzy tysiące...
— Czyś pan zapłacił?...
— Tak, panie...
— Gdzie są kwity?...
— Oto są.
— Powinno być w kasie siedm tysięcy franków... Potrzebuję tych siedmiu tysięcy franków... daj mi je pan...
Aż do tej chwili, Lucyna i Andrzej mogli zachować słaby promyk nadziei, że pan Verdier nie wie jeszcze o katastrofie nocy ubiegłej. Ostatnie zdanie które wyrzekł, zniszczyło tę iluzyę i zadało straszny cios młodej dziewczynie, która liczyła bardzo, jak już wiemy, że sposobem w jaki przedstawić mu sama chciała tę straszną klęskę, wpłynąć by mogła na jego usposobienie i do pobłażliwości go skłonić.
Nie czekając dłużej i nie starając się odkryć myślą przez kogo ta fatalna tajemnica została zdradzoną, Lucyna
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/365
Ta strona została skorygowana.