panowała szczera, a ojciec Dyzi tak był uważny na siebie, że mimo wszystkich kłopotów i trosk, które znamy i których jeszcze nie znamy, mógł ujść jeżeli nie za bardzo wesołego to przynajmniej za bardzo miłego współbiesiadnika.
Wypadek nieoczekiwany a bardzo nieszczęśliwy, zasępił koniec uczty tak dobrze rozpoczętej.
Jużeśmy powiedzieli w poprzednim rozdziale, że aby się dostać do małych gabinetów i saloników restauracyj, trzeba było przejść przez dużą salę, w której zasiedli cieśle.
Od czasu do czasu widziano jednego i tego samego służącego noszącego półmiski i butelki, zbliżającego się tajemniczo do jednego z sąsiednich gabinetów a sądząc z wynoszonych, opróżnionych talerzy można było domyśleć się o dobrych apetytach, jakie tam panowały.
Zresztą wszystko było spokojnie, tylko od czasu do czasu dawały się słyszeć przeze drzwi głośne śmiechy kobiece, i zwrotki śpiewane przy winie, ale hałas ten był tak słaby, że nań w dużym salonie nikt nie zwracał najmniejszej uwagi.
Naraz zrobiło się jakieś większe poruszenie przy drzwiach; służący zakładu w liczbie trzech czy czterech, wbiegli nagle do gabinetu, rozległ się odgłos żywej