Andrzej chciał odpowiedzieć... Próbował napróżno. Język jego jakby sparaliżowany, usta suche i spalone gardło zacieśnione, nie mogły wymówić ani jednego słowa, nie mogły nawet wydać dźwięku, któryby był podobny do głosu ludzkiego.
Przez dwudziestą część sekundy, chciał rzucić się na pana Verdier, uderzyć go w twarz, znieważyć go, i zmusić tem do obmycia swojej obelgi we krwi.
Byłby to zrobił z pewnością, ale oczy jego padły w tej chwili na Lucynę, która oniemiała i bezprzytomna stała opodal...
— Nie... — pomyślał sobie — nie zabiję jej ojca... ja to sam powinienem umrzeć!...
Potem, ponieważ czuł, że w głowie mu się mięsza; wybiegł z pawilonu kryjąc twarz w dłoniach.
Pan Verdier zamknął drzwi za nim i znalazł się sam na sam z Lucyną.
Podwórze zdawało się być pustem. Andrzej, doprowadzony do szaleństwa, zrozpaczony, przekonany że życie jest już dlań niemożliwem, chciał skończyć z nim nie tracąc ani minuty czasu.
Wypadłszy z pawilonu począł biedz pędem ku bramie wychodzącej na port, ale zaledwie zrobił kilka kroków, jakaś silna ręka chwyciła go za ramię, i głos jakiś błagalny odezwał się:
— Panie Andrzeju, błagam pana, wstrzymaj się i wysłuchaj mnie!...
Młody człowiek nie byłby zapewne nawet słyszał i niebyłby w stanie zrozumieć tej prośby, ale ręka była silna, musiał więc zatrzymać się.
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/374
Ta strona została skorygowana.