Piotr Landry odprowadził Andrzeja do chatki, w której przyszła mu myśl go ukryć, potem wrócił jaknajśpieszniej na swoje stanowisko pod oknem pawilonu.
Nieobecność podmajstrzego i rozmowa jego z młodym człowiekiem trwały zaledwie kilka minut, a z miejsca gdzie się ulokował, mógł, jeżeli już nie widzieć to, przynajmniej słyszeć wszystko co się działo w pawilonie.
Po gwałtownem zamknięciu drzwi za Andrzejem, właściciel zakładu, nie zauważywszy nawet obecności Lucyny, powrócił do biurka i usiadł przy niem.
Straszne postanowienie czytać można było na jego pomarszczonem czole i w zblakłych źrenicach jego błyszczących oczów. Pozornie był zupełnie spokojnym, ale pod tym kłamanym spokojem, cokolwiek tylko przenikliwsze oko dojrzeć mogło łatwo burzę strasznego gniewu.
Wziął duży arkusz papieru, umoczył pióro w atramencie, i po napisaniu daty na czele stronnicy, nakreślił nieco niżej te trzy wyrazy:
Ale ręka mu drżała tak silnie, że jego pismo, zwykle regularne i śmiałe, było zupełnie nieczytelne.
Zgniótł arkusz, rzucił go daleko od siebie i wziął dru-