Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/393

Ta strona została skorygowana.

— Jestem pewny...
— Cóż ci daje tę pewność?...
— Moje silne przekonanie że jesteś pan niezdolny ukarać niesprawiedliwie człowieka, za to że chciał przeszkodzić do zrobienia mimo woli złego czynu...
— Nie rozumiem cię... O jakim że to złym czynie mówisz?...
— O oskarżeniu niewinnego... O oskarżeniu któreby zgubiło go na zawsze... bo nawet w razie uznania pomyłki, na nieszczęśliwym za którym raz zamkną się drzwi więzienia, chociażby tylko na kilka dni, zostaje plama niezmazana niczem... wieczna plama.
— Oskarżyć niewinnego! — powtarzał pan Verdier, tonem krwawej ironi — czy przypadkiem nie masz ochoty zostać protektorem Andrzeja de Villers?...
— Stanowisko moje jest za nędzne, za mizerne — odpowiedział skromnie Piotr Landry — abym mógł marzyć o protegowaniu człowieka z wyższej sfery, jakim jest pan Andrzej... ale najsłabszy nawet głos ma prawo i obowiązek podnieść się dla oddania sprawiedliwości temu, którego oskarżają na mocy fałszywych pozorów... Pan de Villers zdaje się być winnym, ale nim nie jest!... jego niewinność zajaśnieje niedługo w własnych pana oczach, a ja nie chcę abyś pan jego hańbę sobie potrzebował wyrzucać tak jakbyś już miał sobie do wyrzucenia jego śmierć, gdybym się był ja nie znalazł!...
— Jego śmierć!...
— Tak, panie... gdy wychodził z tego biura przed chwilą, zgnębiony przez pana niezasłużonemi wyrzutami, wstyd i rozpacz doprowadziły go do szału... szedł się zabić...