Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/394

Ta strona została skorygowana.

— I tyś mu przeszkodził? — krzyknął Achiles Verdier wzruszając ramionami.
— Chciałżebyś pan być jego zabójcą?...
— Szczególniej się jakoś zajmujesz tym młodym człowiekiem!...
— To prawda... kocham go bo jest dobry... bo jest prawy i... bo ma serce szlachetne i duszę wielką...
— Jeżeli ma tyle cnót, czego się może obawiać?... dowiedzie bez trudu że nie spełnił występku o który go obwiniam...
— Nie oskarżysz go pan, przynajmniej dziś!... pozostawisz pan czas na to aby światło zabłysło wśród ciemności!... Gdybym nawet miał pilnować pana i nie opuszczać go ani na chwilę, nie pozwolę wysłać tej skargi fatalnej, którą co tylko podarłem w kawałki...
Pan Verdier skrzyżował ręce na piersi i patrzył prosto w oczy Piotrowi Landry.
— Powiedz no mi — wykrzyknął — jak ci się zdaje, czy ja jestem panem w tym domu?... czy ja sam jestem odpowiedzialny za me czyny?... Czy mam prawo postępwać podług własnej woli?... Czy tu mi kto tego odmówić może!?...
— Nie panie odpowiedział podmajstrzy — nie masz pan prawa oskarżania niewinnego!... nie masz pan prawa, mianowicie, zabicia mojej córki, która umrze, bądź pewny, jeżeli zniesławisz pana de Villers...
Bronzowa maska Achilesa Verdier zsiniała w jednej chwili...
— Ciszej, nieszczęśliwy!... — syknął gwałtownie drżącą ręką zatykając usta Piotrowi Landry, aby go zmusić