— To wszystko prawda...
— Czegóż więc jej brakuje?...
— Nic jej nie brakuje — odpowiedział podmajstrzy — nic prócz miłości ojcowskiej!... Gdybyś ją był pan kochał chociaż troszeczkę, byłaby szczęśliwą a ona nią nie jest...
— Co to znaczy?... czy się skarżyła na mnie przed tobą?...
— Skarżyć się na pana!... biedne dziecko!... Ach! panie Verdier, znasz ją pan widać bardzo mało jeżeli mi zadajesz podobne pytanie!... Ona nie wymawia nigdy imienia pańskiego inaczej jak tylko z nąjwyższem uszanowaniem, jakie córka winna ojcu, a gdyby kto mówił o panu źle przy niej, broniłaby cię ze wszystkich sił!...
— Spełniłaby tylko swój obowiązek, bo względem niej, ja swój wypełniam...
— Nie, panie Verdier! — odpowiedział Piotr Landry stanowczo. — Najpierwszym obowiązkiem ojca jest kochać swoją córkę, a pan jej nigdy nie kochałeś!...
— Jesteś szalony Piotrze!...
— Ani szalony, ani ślepy, panie Verdier!... mam dobre oczy, tak... i widziałem dobrze jak kochana dzieweczka cierpiała głęboko nad pańską oziębłością względem niej... Młoda dziewczyna, to tak, nie przymierzając jak kwiat... Kwiat potrzebuje powietrza i słońca, wszak prawda?... no i młoda dziewczyna także... Tylko, dla niej, słońcem i powietrzem jest uśmiech i pieszczota ojca... a tyś jej tego nigdy nie dał!...
— Czy to moja wina, że jestem z natury tak mało
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/402
Ta strona została skorygowana.