się wytłomaczysz... Dalej w drogę do kozy!... Oszczędź mi pan przynajmniej fatygi posyłania po czterech ludzi i kaprala.
Właściciel zakłady mógłby był długo jeszcze tak mówić bez przeszkody. Oszust nie słuchał go już. Z dziwną i natężoną uwagą przypatrywał on się Piotrowi Landry, siedzącemu wprost naprzeciw niego, a którego twarz wyrazista i melancholiczna w jasnem świetle pozostawała. Patrząc tak uparcie na niego, człowiek ten zdawał się sięgać pamięcią w wspomnieniach dawnej bardzo przeszłości.
Nagle żywy ogień zabłysnął w jego oczach, fjzyognomia ta ruchoma i przebiegła rozjaśniła się w jednej chwili i zupełnie inny przybrała wyraz.
Ruchem gwałtownym wyrwał się z rąk służby restauracyjnej, przybrał dumną postawę i odezwał się tonem imponującym.
— Do miliona djabłów... błazny jakieś, puście natychmiast. Przed chwilą dziwnym wypadkiem nie mogłem wam zapłacić mało znaczącej sumy... W tej chwili rzeczy mają się inaczej... Obchodźcie się więc ze mną ze wszystkiemi względami jakie mi się należą a o których od kilku chwil zapomnieliście! Właściciel restauracyi złagodniał natychmiast.
Dał znak swoim ludziom, którzy się usunęli o trzy kroki, i spytał grzecznie choć z odcieniom powątpiewania:
— A więc, pan myśli uregulować rachunek?...
— Chcę wam dać przynajmniej — odpowiedział dziwaczny ten człowiek — dobrą i pewną gwarancyę, która wam z pewnością wystarczy.
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/42
Ta strona została skorygowana.