Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/447

Ta strona została skorygowana.

jej pewność, że ojciec jej nie śpi jeszcze, i że zatem nic nie będzie łatwiejszego jak pójść i rozmówić się z nim. Otworzyła ostrożnie drzwi swojego pokoju, aby nie przerwać błogiego snu pani Blanchet, która spała w sąsiednim gabinecie, a której chrapanie donośne i rozlegające się, grzmiało jak gdyby dudnienie organów.
Zeszła ze schodów pocichutku na palcach bez światła; zakręciła klucz w zamku drzwi zewnętrznych domu, znalazła się na najwyższym schodku ganku... Bojaźliwie zstąpiła ze schodków i puściła się środkiem dziedzińca ku bramie. Już przebiegła prawie do połowy drogę oddzielającą główny gmach od bramy zakładu, gdy wtem usłyszała odgłos ciężkich kroków ku niej się zbliżających... Chciała się wrócić i ukryć ale czasu jej zbrakło. Ten kto sobie tego nocnego spaceru pozwalał wyszedł z za węgła oficyny... W jednej chwili promienie światła dużej latarni, którą niósł w ręku objęły młodą dziewczynę, i jednocześnie głos dobrze znany krzyknął:
— Kto idzie?.. Stój!... bo strzelam!... — Charakterystyczny szczęk odwodzonego kurka fuzyi, którą człowiek ów był uzbrojony towarzyszył tym słowom.
— Nie strzelaj, Piotrze!... — odpowiedziała żywo Lucyna — nie strzelaj!?.. to ja!...
Podmajstrzy, z osłupieniem, które łatwiej zrozumieć niż opisać, podbiegł ku niej.
— Jakto, panno Lucyno, to naprawdę pani!... — wymówił głosem drżącym a ździwiona twarz jego tak zabawny posiadała wyraz, że młoda dziewczyna pomimo tak groźnej sytuacyi w danej chwili nie mogła się wstrzymać od śmiechu.