Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/457

Ta strona została skorygowana.

myślę, że jesteś zbrodniarzem!... Ale to być nie może!... nieprawdaż!... Nie może być!... Widzisz, ja śnię, albo zmysły straciłam!... Obudź mnie! obudź!...
Gdy to mówiła z rozpaczliwą gwałtownością, głosem przerywanym jękami i łkaniem; z rękami wyciągniętemi przed siebie, jakby odepchnąć chciała jakieś straszne widmo; twarz młodego dziewczęcia, strasznie zmieniona, okropny miała wyraz...
— Moje dziecię — odpowiedział Jakób Lambert, głosem stanowczym — nic ci się nie śniło i dobrze widziałaś.
Lucyna wydała głuchy krzyk i załamała ręce.
— Gdy oskarżony staje przed sądem — mówił dalej kapitan — zawsze, jakkolwiek wielką jest zbrodnia, którą popełnił, pozwalają mu się bronić!... Tego prawa wolnej obrony, którego najniegodziwszy zbrodzień dostępuje bez oporu, ty odmówić chcesz ojcu twemu!
— To prawda — jąkała Lucyna — jesteś moim ojcem... Cóż masz mi do powiedzenia?... czego chcesz odemnie?...
— Najprzód chcę abyś się uspokoiła i zechciała mnie wysłuchać, gdyż potrzebuję całej uwagi twojej i chcę się przed tobą usprawiedliwić!... — Ty!... usprawiedliwić się!... — powtórzyła młoda dziewczyna z gestem najboleśniejszego niedowierzania — czy dobrze słyszę!... O Boże!... czy to możliwe!... Widziałam... i ty sam przyznajesz, że mi się nie śniło!...
— Widziałaś fakt materjalny... byłaś świadkiem zniszczenia istoty ludzkiej... powiedziałaś sobie: że to jest nikczemna zbrodnia i mordercą podłym jest ten co ją spełnił! Bezwątpienia każdy na twojem miejscu byłby po-