Łatwo zrozumieć, że dyskusya prowadzona w ten sposób i obracająca się tak uparcie w tem błędnem kole, bez żadnych dowodów na poparcie wygłaszanych zdań, mogła się nigdy nie skończyć...
Nadszedł na to Piotr Landry.
— Cóż tam takiego... Co się stało... moje dzieci — rzekł łagodnie — po rozumiejcie się przecież, pogódźcie, leżeli jeden mówi prawdę to pewno drugi z nią się mija... to przecie jasne jak dzień, nieprawdaż chłopcy!...
— No juści naturalnie!... — odpowiedzieli chórem wszyscy robotnicy z wyjątkiem dwóch dysputujących przeciwników, którzy nie zważając co się dokoła nich dzieje, szukali myślą dowodów na przekonanie się wzajem i pokonanie jeden drugiego.
— Więc Motyl zna kogoś, który na własne oczy widział ten wypadek?... — pytał dalej podmajstrzy.
— Tak tak!... Motyl zna!... — wykrzyknęło razem ze dwunastu robotników.
— À jest tu gdzie ten malec!?...
— Jestem! panie Piotrze!...
— No to choć tu bliżej smarkaczu!...
— Na rozkazy!... panie Piotrze!
— Opowiedz nam tu zaraz wszystko co wiesz, krótko i węzłowato a dokładnie... to my się w ten moment domyślemy czy cię kto wziął na fis czy nie...
— Zaraz, panie Piotrze!...
Motyl rozpoczął wśród ciszy ogólnej opowiadanie swoje z prostotą dzieciom bruku paryskiego właściwą i bez żadnej pretensyi do czystości języka i elegancyi wyrażeń:
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/502
Ta strona została skorygowana.