Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/555

Ta strona została skorygowana.

Radość ze spełnienia sumiennego i zadawalniającego powierzonej sobie misyi, była wystarczającą widać zupełnie, do zrównoważenia skromności i bojaźliwości, jaka odbierała chłopcu całą śmiałość i pewność siebie, gdy się znajdował w obecności Lucyny, wszedł albowiem do pokoju z miną wielce rezolutną i zawołał z radością:
— Dałem panience czekać długo na siebie, i pewno się panienka bardzo gniewała... co?... Ale nie moja w tem wina, słowo honoru daję jakem Motyl, że nie wróciłem prędzej... Oho!... Nie straciłem czasu, i myślę, że panienka będzie ze mnie kontenta...
— Mów mi prędko o Piotrze Landry, moje dziecko! — rzekła z niepokojem młoda dziewczyna.
— Ach! kochany nasz dobry stary!... Ażem się przeląkł jakem go zobaczył!
— Przeląkłeś się! — zawołała Lucyna — jak to?... dla czego?... mój Boże, cóż było w nim tak przestraszającego?...
— Niech sobie panienka wyobrazi, biedny starowina stał oparty o ścianę, bledszy jak śmierć, z głową zwieszoną, rękoma opuszczonemi... oczy miał wlepione w swoje własne buty, albo raczej nie patrzył na nic... bo nic nie widział... nic nie słyszał, a wyglądał tak smutnie... ale to tak smutnie, żeby panienkę dreszcze przeszły gdyby go zobaczyła!...
Motyl przerwał sobie na sekundę dla odetchnięcia.
Młoda panienka otarła wilgotne oczy.
— Mów dalej, moje dziecko — szepnęła.
— Podsunąłem się tak blisko do Piotra, że mogłem go już dotknąć — opowiadał chłopczyna — i wziąłem go